Uroczysta inauguracja Roku Witolda Lutosławskiego w Łomży przyciągnęła tłumy słuchaczy. Łomżyńskich filharmoników pod batutą Jana Miłosza Zarzyckiego oklaskiwał nadkomplet publiczności, która równie entuzjastycznie reagowała na utwory grane tylko przez orkiestrę, jak i te z udziałem solisty.
Krzysztof Jakowicz nie znalazł się tego dnia w Łomży przypadkowo. Był bowiem nie tylko bliskim przyjacielem Danuty i Witolda Lutosławskich. Niezwykle wymagający kompozytor często zapraszał go na swoje koncerty w różnych częściach świata oraz powierzał prawykonania w Polsce swych utworów skrzypcowych. Nic dziwnego, że niektóre z nich zabrzmiały 7 lutego w sali koncertowej łomżyńskiej Filharmonii, w dniu szczególnym, w 19. rocznicę śmierci Witolda Lutosławskiego.
Koncert został tradycyjnie podzielony na dwie części. Pierwszą wypełniły tylko dwa, jakże odmienne, utwory. Interludium Lutosławskiego powstało w 1989 roku, zaś zagrany jako drugi, już z udziałem Krzysztofa Jakowicza, Koncert skrzypcowy A-dur KV 219 W. A. Mozarta, w roku 1775. Interludium towarzyszyły prezentowane na ekranie zdjęcia, przedstawiające Witolda Lutosławskiego, zapisy nutowe, listy ora autografy. Kompozycja Mozarta była pierwszą okazją do zaprezentowania przez wybitnego wiolinistę nie tylko pełni swej wirtuozerii, ale również emocjonalnej interpretacji. Dlatego, co zdarza się rzadko, bisy były już przed przerwą. Krzysztof Jakowicz zagrał solo dwa utwory: Sarabandę przechodzącą w wariacyjne Double z Partity h-moll J.S. Bacha oraz Kaprys polski Grażyny Bacewicz.
W drugiej części programu orkiestra wykonała utwory kompozytorów, których Witold Lutosławski bardzo cenił, którzy wywarli ogromy wpływ na jego twórczość, zwłaszcza w pierwszym okresie twórczości. Zabrzmiały więc: pochodzące ze Suity orkiestrowej Nr 4 D-dur BWV 1069 J.S. Bacha Rejouissance, Etiuda b-moll op.4 Nr 3 K. Karola Szymanowskiego oraz Clair de Lune Debussy’ego. Następnie Krzysztof Jakowicz wykonał z towarzyszeniem orkiestry Serenadę Haydna podkreślając, że w pewnym sensie debiutuje ponownie, ponieważ gra ją po raz pierwszy w życiu. Kolejnym debiutantem był skład kwartetu skrzypcowego, który stworzyli: Krzysztof Jakowicz, Jan Zugaj, Cezary Gójski i Gustaw Ciężarek. Ta piorunująca mieszanka doświadczenia i młodości wykonała 4 melodie śląskie na 4 skrzypiec:
Zalotny, Gaik, Gąsior i Rektor, napisane przez Witolda Lutosławskiego w 1954 roku. Z tego samego okresu pochodziła wieńcząca koncert, bisowana Mała suita Lutosławskiego.
Kolejne koncerty z tego cyklu, organizowane zarówno wspólnie przez Filharmonię i Muzeum Przyrody jak i oddzielnie przez obie instytucje, będą odbywały się aż do końca roku. Tak więc melomanów czeka jeszcze sporo atrakcji, dlatego śledzić strony internetowe łomżyńskiej Filharmonii oraz drozdowskiego Muzeum Przyrody w poszukiwaniu kolejnych informacji o zbliżających się koncertach.
Krzysztof Jakowicz to nie tylko wybitny skrzypek oraz profesor polskich i zagranicznych uczelni muzycznych. Artysta jest również fascynującym rozmówcą, o czym może przekonać się każdy, kto przeczyta poniższe, bardzo osobiste wspomnienia, traktujące przede wszystkim o Witoldzie Lutosławskim – wybitnym kompozytorze i wielkim człowieku:
– Byłem w Łomży kilka dni po śmierci Witolda Lutosławskiego – wspomina Krzysztof Jakowicz. –Dyrektorem orkiestry był wtedy jeszcze pan Tadeusz Chachaj. Było dla mnie olbrzymie przeżycie, bo byłem na pogrzebie Lutosławskiego – przedtem przez wiele lat towarzyszyłem mu w jego podróżach, a wtedy po raz pierwszy odwiedziłem Drozdowo.
I była to moja taka bardzo osobista podróż do jego kolebki, do miejsca, z którym był związany, od miejsca, w którym spoczął. Było to dla mnie bardzo wzruszające. Również z tego względu, że Lutosławski na początku, jak jeszcze się nie znaliśmy, miał dla mnie taki boski wymiar. Był dla mnie człowiekiem o niesłychanym autorytecie, w pewnym sensie jakby dla mnie nieosiągalnym. Jak posłuchałem jego Koncertu wiolonczelowego na „Warszawskiej Jesieni” to absolutnie się zachwyciłem. Chciałem do niego napisać, ale byłem onieśmielony. Pomyślałem sobie: no jak, ja, taki mały pyłek będę pisać do Mistrza Witolda Lutosławskiego? I napisałem do niego dopiero z podróży, i to z dalekiej podróży, bo leciałem wtedy do Nowej Zelandii i Australii. A napisałem do niego z Singapuru, pełen zachwytów nad koncertem, bo poczułem się już mniej tym pyłkiem w stosunku do Lutosławskiego.
Było to już po moich sukcesach, ale ja, mimo wszystko, byłem wychowywany w kulcie dla autorytetów. I taka postać, taki człowiek jak Lutosławski, swoim życiem oraz talentem zasługiwał i do dzisiaj zasługuje na to, żeby go tak traktować. Napisałem do niego list, wspominając, że marzy się nam, bo występowałem myślę, również w imieniu innych kolegów skrzypków, żeby napisał coś na skrzypce. I proszę sobie wyobrazić: wracam z Singapuru i nieoczekiwanie dostaję list od Mistrza. Pełen szacunku i takich bardzo miłych słów – mam go zresztą do dziś i trzymam go jak relikwię. Napisał, że nie ma pomysłu na to, żeby napisać koncert i jest wzruszony faktem, że ja dostrzegłem piękno tego utworu, oraz że, odkłada mój list do najbardziej bliskich jego sercu listów i pamiątek. Obiecał też, że jeśli w przyszłości taki pomysł powstanie, to na pewno napisze coś na skrzypce. I parę lat później – a w międzyczasie dostałem od Lutosławskiego list pełen zachwytów nad moim wykonaniem Sonaty Debussy'ego, którą słyszał w radiu – rzeczywiście napisał na skrzypce i fortepian Partitę, którą później przeinstrumentował na skrzypce i orkiestrę. Dedykował ją Pinchasowi Zukermanowi, a potem napisał Łańcuch II, który zadedykował Anne-Sophie Mutter. Co jest zresztą zrozumiałe, bo ci ludzie byli bardzo znani, a najprostsza droga żeby zaistnieć, żeby te utwory były grane, to zaprosić do wykonania takich muzyków. I po jakimś czasie Lutosławski zwrócił się do mnie, żebym ja prawykonał Łańcuch II w Polsce. Oczywiście tak się stało, chociaż wtedy miałem mu trochę za złe, że dając mi do wykonania ten Łańcuch, jako pierwszemu w Polsce, mówił: to gra Anne-Sophie Mutter i Pinchas Zukerman. Troszkę mnie to dotknęło, ale po jakimś czasie zrozumiałem, że miał rację. Bo wielu młodych wykonawców często uważa, że wszystko im się należy. Dlatego Lutosławski powiedział mi, że ten utwór grają wykonawcy z pierwszej półki, żebym ja nie uważał, że mogę to sobie zagrać byle jak. Ja nie należę do takich osób, co potwierdziła nasza dalsza znajomość. W każdym razie zabrałem się za to bardzo solidnie, w wyniku czego dostałem na „Warszawskiej Jesieni” w 1986 r. nagrodę za najlepsze wykonanie polskiego utworu. Potem Lutosławski zapraszał mnie automatycznie do wielu takich koncertów, na których on prowadził wykonania swoich utworów. Grywałem z nim w Izraelu, gdzie z Filharmonią Izraelską sześć razy z rzędu graliśmy koncerty abonamentowe, poświęcone tylko muzyce Lutosławskiego. To jest tam rzadkością i za każdym razem w sali na trzy tysiące miejsc było 2,5 tysiąca osób! Potem w Kolonii, na festiwalu w Schleswig-Holstein, w Hiszpanii – w wielu miejscach na świecie. Lutosławski poprosił mnie nawet w pewnym momencie, żebyśmy mówili sobie po imieniu. Było to dla mnie bardzo dużym przeżyciem i nawet dzisiaj, jak mówię „Witek”, to część tego imienia zostaje z szacunku we mnie. Tak samo zresztą jego małżonka – też byliśmy po imieniu i często mi mówiła: „Wiesz Krzysiu, mój syn jest właściwie z tego samego roku co ty!”. Była czarującą osobą, a Lutosławski bardzo wiele jej zawdzięczał. Przepisywała mu nuty – ja do dzisiaj gram z nut przepisywanych ręką pani Danusi Lutosławskiej. Wzrusza mnie to ogromnie, bo przypominają mi się nasze wspólne podróże, nasze takie bardzo osobiste kontakty i relacje.
Lutosławski bardzo precyzyjnie zapisywał swoje utwory. Wydaje się, że tam nic nie można od siebie dodać, ale on, jeśli już miał zaufanie do wykonawcy, oczekiwał od niego, żeby grał po swojemu. Kiedy kilka razy miałem wątpliwości, jak grać w jakimś miejscu, mówiłem: wiesz, tak sobie wyobrażam, że chciałbym akurat tak to zagrać, a to miejsce inaczej. Mówił wtedy: „Graj jak czujesz!” Podawałem mu nawet swoje skojarzenia, obrazy, kolory, które pojawiały mi się w czasie grania. Odpowiadał mi wtedy: Nigdy nie przypuszczałem, że w tym miejscu ty sobie wymyślisz, że to będą diamenty, które zostały wysypane ze szkatuły”.
Bo mam takie miejsce w Łańcuchu, że z wielkiej szkatuły wysypywana jest duża ilość diamentów, które są oświetlane przez słońce i wtedy się mienią. Dla niego to było bardzo ciekawe, bardzo inspirujące. Twierdził zresztą, że jego muzyka właściwie niczego nie wyraża. Uważał, że ten jakby matematycznie uzasadniony zestaw dźwięków powinien powodować pewne wrażenia, impresje, ale obrazów z nimi związanych sobie nie wyobrażał. To jest właśnie siła muzyki, że każdy wykonawca inaczej widzi wykonywany utwór. Bo siła muzyki i sztuki tkwi w różnorodności. Tak samo było u Lutosławskiego. Myślę, że był szczęśliwy, że każdy wykonawca wnosi coś nowego do jego utworu, widzi go inaczej. Nie zapomnę wrażenia, kiedy poprosił mnie i moją koleżankę Krysię Borucińską, żebyśmy wykonali jego ostatni utwór skrzypcowy Subito. Przyszliśmy do niego do domu, zagraliśmy raz. Spytał, czy możemy zagrać po raz drugi. Widziałem jego twarz, która mieniła się, była czerwona, blada, różowa, pełna emocji. Zagraliśmy to pięć razy bo odkrywał, słuchając, swoją muzykę.
A uważał, że jest to utwór błahy. Myślę, że tak nie jest, bo grają go obecnie na całym świecie, jest często grywany na konkursach, ale Lutosławski w swej skromności tego nie dostrzegał.
Pytał mnie nawet, jaki tytuł powinien dać temu utworowi. Odpowiedziałem: Piszesz tyle fantastycznych dźwięków, tyle pasujących do nich tytułów, że byłoby nieskromnością z mojej strony, żebym coś ci radził. I sam wymyślił ten tytuł, idealny moim zdaniem. Utwór nazywa się Subito, bo zaczyna się nagle, takim skrzypcowym tararararam, od razu, natychmiast!
Te osobiste kontakty pozwoliły mi na to, żeby ten wymiar boski Lutosławskiego może się nie pomniejszył, ale wzbogacił o człowieczeństwo, o człowieczą nutę. Bo okazało się, że mamy na przykład podobne zainteresowania literaturą. Ja bardzo lubię czeską literaturę, zwłaszcza Hrabala. I okazało się, że Danusia i Witold czytywali sobie wieczorami co pikantniejsze fragmenty prozy Hrabala i zaśmiewali się z nich. Mieli oboje niesamowite poczucie humoru. Lutosławski potrafił na przykład opowiedzieć kiedyś coś takiego. Był umówiony na próbę w filharmonii na godzinę dziewiątą. A był bardzo punktualny. Mija 10, 15 minut – nie ma go.
W końcu wbiega po schodach, pytają go, co się stało? „Powiem wam w przerwie, biegnę na próbę”. I w przerwie opowiada, że chcąc być jak najszybciej, chciał zaparkować samochód pod filharmonią, zaczął wycofywać – a nie był najlepszym kierowcą – i najechał na inny, nadjeżdżający samochód. „I ten człowiek, w którego wjechałem wyskoczył i mówi do mnie: ty taki owaki! I wyobraźcie sobie, że miał rację!”
Był więc w stanie przyznać się do swoich błędów, był zresztą bardzo sympatyczny. Kiedy byliśmy w Barcelonie oni zwyczajowo zapraszali mnie na obiady. I najczęściej jadaliśmy w bardzo eleganckich restauracjach. Czułem się trochę nieswojo, chciałem też zaprosić ich na obiad. I nieopodal znalazłem taką typową, sympatyczną knajpkę, do której przychodziło dużo osób, czyli musiało być tam świetne jedzenie. Sam zjadłem tam obiad, okazało się, że jedzenie jest naprawdę świetne. Uprzedziłem też właściciela, że przyjdzie do niego wielki kompozytor Lutosławski. Lutosławscy, zapytani, czy pozwolą się zaprosić na obiad odpowiedzieli: „Ach, z przyjemnością!” Poszliśmy i myślę, że to był jeden z jego najprzyjemniejszych obiadów, bo ludzie go powitali, poprosili go o autografy. I on, który sprawiał wrażenie osoby trochę niedostępnej, oschłej, okazał się człowiekiem niesłychanie ciepłym, dowcipnym. To był człowiek pod każdym względem. Nie zapomnę takiej sytuacji, kiedy graliśmy w Kolonii. Przyjechałem z koncertu, a państwo Lutosławscy przylecieli z Warszawy. Spotkaliśmy się w ich pokoju i zobaczyłem ich zmęczonych. Nie byli przekonani, czy ten koncert ma sens. Ale kiedy powiedziałem, że spotkałem się z managerem, który poinformował mnie, że będzie to koncert abonamentowy i sala będzie wypełniona prawie po brzegi, do tego już 200 osób prosiło, czy po koncercie będą mogły zdobyć autografy. Ale może nie będę o tym mówił, bo jesteś zmęczony ? – dodałem. „Ale mów, mów!” – odpowiedział. Czyli taka akceptacja wyraźnie było mu też potrzebna, tak jak każdemu innemu człowiekowi. Bo wydawało mi się, że on jest już poza tą granicą. Ale on również oczekiwał tej akceptacji, komplementów i było mu to potrzebne.
Cieszył się, jeśli jego muzyka docierała do ludzi, znajdowała odbiorców, zrozumienie i budziła zainteresowanie. Bo musimy się dzielić tym, co umiemy, dlatego mawiał: „Każdy z nas dostaje jakiś talent od Boga i naszym zadaniem jest to, żeby ten talent rozwijać i dawać go społeczeństwu”. Myślę, że w tym powiedzeniu tkwi głęboki sens. I jest to motto życiowe, które powinno przyświecać każdemu z nas!
Wojciech Chamryk
Zdjęcia: Elżbieta Piasecka - Chamryk
Koncert dofinansowano ze środków Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego w ramach programu „Lutosławski 2013 – Promesa” realizowanego przez Instytut Muzyki i Tańca.