Początkowo nic nie wskazywało na to, że Jacek Mirucki zostanie znanym na całym świecie kontrabasistą, zanosiło się raczej, że skoncentruje się na innym instrumencie.
– Moja edukacja muzyczna zaczęła się od fortepianu – mówi Jacek Mirucki. – Zobaczyłem jak mój kolega gra na pianinie. To było w klasie, w szkole podstawowej, wszyscy koledzy do niego podeszli. Ja też podbiegłem i zobaczyłem, że wszyscy byli tym zachwyceni, mimo tego, że grał jakąś prostą melodię. Zacząłem mu zazdrościć, a ponieważ mój tata był muzykiem, grał w orkiestrze w Olsztynie, w Poznaniu, w Bydgoszczy, dziadek i prapradziadek również, jestem chyba muzykiem w rodzinie od siódmego pokolenia. I tak zacząłem grać.
– Ale warto zauważyć, że wszyscy byli skrzypkami, to była wielopokoleniowa rodzina skrzypków – dodaje Sylwia Mirucka, żona artysty. – A tu nagle zainteresowanie fortepianem, co prawda w bardzo wczesnym dzieciństwie, ale jednak. Teść próbował co prawda nakłonić męża do gry na skrzypcach, miał nawet ku temu przeznaczony specjalny instrument, ale muzyka nie wzbudziła jego zainteresowania do momentu tej sytuacji w szkole, tego momentu ukłucia zazdrości, że kto inny jest w centrum zainteresowania.
– Grając na fortepianie musiałem wybrać drugi instrument – kontynuuje Jacek Mirucki. – Były to bodajże flet i perkusja, ten pierwszy jakoś mi nie pasował, dlatego wybrałem kontrabas.
Zainteresowanie kontrabasem stawało się u młodego muzyka coraz silniejsze, aż w końcu porzucił fortepian. Był wtedy uczniem Bogdana Szczepańskiego, a wkrótce dzięki rodzicom został właścicielem unikalnego, pochodzącego z XVIII wieku włoskiego kontrabasu, który stał się pierwszym egzemplarzem kolekcji instrumentów i na którym muzyk zagrał w czwartek w Łomży.
– Na studiach skoncentrowałem się już tylko na kontrabasie, w 1985 r. zostałem laureatem Festiwalu Muzyki Rosyjskiej w Gdańsku – opowiada wirtuoz, który po wyjeździe Bogdana Szczepańskiego w 1986 r. do Łomży został uczniem prof. Wenancjusza Kurzawy i pod jego kierunkiem ukończył Akademię Muzyczną im. F. Nowowiejskiego w Bydgoszczy.
Był to początek nie kończącego się pasma polskich i zagranicznych sukcesów młodego artysty. W tym czasie aż trzy razy koncertował w Łomży, spotykając się ze swym pierwszym nauczycielem na jednej scenie – ostatni raz w 2002 roku. Po czym wyjechał do dalekiego Singapuru, gdzie z powodzeniem łączy pracę artystyczną z pedagogiczną. Nie zapomniał jednak o przyjaciołach z Łomży, Bogdanie Szczepańskim i dyrektorze artystycznym łomżyńskiej orkiestry, Janie Miłoszu Zarzyckim, z którym zna się od blisko 30 lat.
I tak po 12-letniej przerwie Jacek Mirucki znowu przybył do Łomży, by zagrać z tutejszą orkiestrą, noszącą już miano Filharmonii Kameralnej im. Witolda Lutosławskiego.
Koncert „Pół żartem pół serio” został pomyślany w ten sposób, że każdą z jego części otwierały dzieła muzyki klasycznej w wykonaniu solisty z towarzyszeniem orkiestry, po czym dalszą część programu stanowiły utwory orkiestrowe o bardziej rozrywkowym charakterze, głównie autorstwa amerykańskich kompozytorów. Połączenie to bardzo przypadło do gusty publiczności, która z równym zainteresowaniem wsłuchiwała się zarówno w utwory trudniejsze, jak i stricte rozrywkowe.
Jacek Mirucki jako pierwszy wykonał Koncert h-moll na kontrabas i orkiestrę smyczkową wybitnego XIX wiecznego wirtuoza kontrabasu, określanego często mianem Paganiniego tego instrumentu, Włocha Giovanniego Bottesiniego.
– Gram ten koncert na scenie już prawie 30 lat, pierwszy raz wykonałem go w 1986 r. – mówi Jacek Mirucki. – To dobry koncert, bo napisany przez kontrabasistę – wirtuoza, najwybitniejszego wirtuoza tego instrumentu w XIX wieku. Lubię ten koncert, bo jest bardzo pastelowy, dopiero trzecia część jest bardziej ognista, podobnie jak kadencja. To naprawdę ciekawy koncert!
– To utwór trudny technicznie, melancholijny, dla mnie jako słuchacza nieco trudny w odbiorze – dodaje Sylwia Mirucka. – Ale można w nim pokazać wszystkie umiejętności techniczne, którymi się dysponuje, właśnie w tym utworze wychodzi, czy się ma to „coś”.
Muzyk zachwycił publiczność w tym utworze nie tylko mistrzowskim wykonaniem, ale też umiejętnością oddania każdego, najdrobniejszego nawet niuansu oraz brzmieniem swego instrumentu. Równie efektownie zabrzmiała po przerwie Sonata g-moll angielskiego kompozytora epoki baroku, Henriego Ecclesa.
– Ten utwór zawsze mnie inspiruje, zawsze odkrywam w nim coś nowego – opowiada Jacek Mirucki. – Każdy stara się zawsze zagrać tak, żeby nie zabić muzyki, żeby w tym wykonaniu była świeżość, inne spojrzenie na doskonale przecież przygotowany utwór. Bo mamy inne doznania życiowe, inny dany dzień, inaczej się wchodzi na scenę, gra się z innym dyrygentem, z inną orkiestrą – dlatego zawsze to jest coś innego. Jak instrument pozwala, to chcę w tym koncercie wydobyć jak najwięcej kolorów, opowiedzieć jak najwięcej.
Nic dziwnego, że publiczność długotrwałą owacją wymogła na soliście bis, którym okazały się wariacje (w opracowaniu Bottesiniego) na temat XVIII wiecznej arii „Nel cor più non mi sento” z opery „La molinara” Giovanni’ego Paisiello. Ta niesłychana biegłość techniczna i niczym nieskrępowana wyobraźnia w interpretowaniu tak rozmaitych dzieł każe się zastanowić, dlaczego Jacek Mirucki nie sięga śmielej po utwory bazujące na improwizacji czy nawet jazzie.
– Gram na kontrabasie wszystko, z wyjątkiem jazzu – wyjaśnia Jacek Mirucki. – Chociaż jednym z moich wychowanków jest wyśmienity jazzman, Sławek Kurkiewicz, teraz też mam studentów, którzy chcą grać jazz, jestem jednak specjalistą w dziedzinie klasyki. Żeby dobrze grać jazz musiałbym się kształcić w tym kierunku, a ciężko by mi było tak przejść od klasyki do jazzu. Dlatego staram się być jak najlepszy w kierunku klasycznym, czerpiąc z jazzu czy muzyki improwizowanej: analizując takie utwory, słuchając ich na koncertach.
Solista mógł też posłuchać jazzu w lżejszym, orkiestrowym wydaniu, również w czasie koncertu ze swoim udziałem. Orkiestra wykonała bowiem aż osiem kompozycji amerykańskiego kompozytora Leroy’a Andersona. Było wśród nich tango, walce, w tym żartobliwy „The Waltzing Cat”, ale też porywające „Jazz Pizzicato”.
Kolejnym utworem z serii „pół żartem” był też, wieńczący pierwszą część koncertu, „The Typewriter”. Być może niektórzy liczyli na podobną obsadę jak w roku 2010, jednak tym razem za maszyną do pisania zasiadł sam dyrygent. Dyrektor naczelny i artystyczny Warmińsko- Mazurskiej Filharmonii im. Feliksa Nowowiejskiego w Olsztynie znany już jest łomżyńskiej publiczności nie tylko jako znakomity kapelmistrz, ale też niezrównany showman. Dlatego w tym utworze grał również na recepcyjnym, pożyczonym z hotelu dzwonku, a po przerwie był również perkusistą, a nawet wokalistą, zachęcającym publiczność do wspólnego śpiewania czy klaskania. Ta nie kazała się długo prosić, tym bardziej, że tango „La Paloma” Sebastiána Yradiera, „Sleigh Ride” i kolejny popis pizzicato w „Plink, Plank, Plunk” Andersona czy osławiony „The Pink Panther Theme” Henry’ego Manciniego z filmu „Różowa pantera” nie są utworami, przy których można spokojnie usiedzieć na miejscu.
Dlatego tu też nie obyło się bez bisu o wręcz symbolicznym wymiarze, bo „Fiddle Faddle” ozdobił solówką na kontrabasie Bogdan Szczepański, dzięki któremu w latach 80. zaczęła się kariera Jacka Miruckiego. Solista, zachwycony przyjęciem i poziomem reprezentowanym przez łomżyńską orkiestrę pod kierunkiem Jana Miłosza Zarzyckiego, zapowiedział już, że przy najbliższej możliwej okazji wróci do Łomży – chociażby po to, by zagrać swój wirtuozowski popis, wariacje Paganiniego na temat opery „Mojżesz w Egipcie” Rossiniego.
Wojciech Chamryk
Zdjęcia: Wiesław W. Wiśniewski